W tym roku jeszcze przy żadnej grze nie spędziłem tyle czasu, co przy nowej odsłonie serii „Mass Effect”. I wcale nie przeszkadzało mi, że grze daleko jest do ideału.
Mam wrażenie, że na temat „Andromedy” powiedziano już wszystko. Gra przez tygodnie nie schodziła z pierwszych stron mediów growych, gdzie rozwodzono się nad każdą jej niedoskonałością, niedoróbką, czy brakiem. W tym czasie zaś zwiedzałem galaktykę Andromedy, odkrywałem nowe planety, poznawałem nowe rasy, ubijałem dziesiątki przeciwników, czasem romansowałem. W skrócie – przeżywałem fantastyczną przygodę w kosmosie.
„Mass Effect: Andromeda” nie jest grą idealną, temu nie da się zaprzeczyć. Pod wieloma względami wygląda jak biedniejszy kuzyn pierwszej trylogii – nieudolnie imituje patos i rozmach poprzednich odsłon serii, zawodzi w kreacji wielu bohaterów, mnoży zbędne i nieciekawe wątki. Mimo tego, gra wciągnęła mnie swoim klimatem, poczuciem odkrywania ciągle czegoś nowego, podążania tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek, salarianin, czy kroganin.
Podczas tej eksploracji zaś czekała na mnie cała masa przepięknych lokacji, trzymających w napięciu misji oraz nieszablonowych postaci. Często poza głównym wątkiem, jak cała historia i opcjonalny romans z przywódcą bandytów Reyesem, mój ulubiony fragment gry. I strzelanie – mnóstwo strzelania, które w „Andromedzie” udało się znakomicie. Przypadkowe spotkania z przeciwnikiem, nawet na środku pustkowia, potrafiły przerodzić się w widowiskowe starcia, zaś te wyreżyserowane w misjach fabularnych nie raz przyprawiały mnie o szybsze bicie serca.
Nie oczekiwałem po tej grze ambitnej space opery, czy rozbudowanego erpega na miarę „Wiedźmina 3”. Byłoby to naiwne – ta seria nigdy tym nie była, przynajmniej nie dla mnie. Oczekiwałem za to szybkiej akcji, frajdy z odkrywania nowych światów i dreszczyka emocji podczas okazjonalnego romansu. „Mass Effect: Andromeda” zapewniła mi właśnie to, nawet jeśli od czasu do czasu jakaś postać zrobiła głupią minę, albo wypadłem poza poziom w wyniku buga. Żadna gra nie jest bowiem idealna, a koniec końców liczy się tylko to, na ile dobrze się przy niej bawimy.
Ja przy „Andromedzie” bawiłem się bardzo dobrze.