Z różnych względów staram się chronić swoją prywatność, nawet w tak nieprywatnych miejscach jak facebook. Nie zawsze jednak wiadomo do końca, kto „patrzy” – nawet jeśli znajomych ma się nie tysiące, ale 146 jak ja, a wpisy udostępnia się tylko im, a nie publicznie.
Pomimo tego, że nikt – a przynajmniej ja o tym nie wiem – z moich znajomych nie jest autorem pewnego bloga, to jego autorzy, którzy nie podjęli nawet wysiłku poproszenia o komentarz, powołują się na wpis z mojej tablicy i wykorzystują go jako dowód na potwierdzenie tezy swojego newsa. A dowód to naprawdę marny.
Otóż fakt poszukiwania przeze mnie pracy nie świadczy o zamknięciu magazynu Playbox, którego byłem współtwórcą. Chociażby dlatego, że nigdy nie byłem pracownikiem korporacji wydającej to czasopismo, a jedynie zewnętrzno-wewnętrznym współpracownikiem, którym zresztą jestem nadal i nie mam zamiaru przestawać być. Samej pracy szukam zaś od kilku miesięcy – konkretnie to od stycznia – a jest to związane przede wszystkim ze zmianą mojej sytuacji osobistej i „kaprysem” pracy na etacie, a nie powszechnej w dziennikarstwie umowie o dzieło. Post na facebooku w tym momencie był czystym zbiegiem okoliczności.
Wracając do Playboxa – jeśli już, to o jego zawieszeniu (a nie „upadku” czy nawet „plajcie” jak niektórzy piszą) mogą świadczyć inne przesłanki, w tym poczta pantoflowa, na którą trudno się zawsze powoływać, żeby kogoś nie urazić. Nie oszukujmy się – branża gier w Polsce jest na tyle mała, że każdy tu o każdym wie wszystko. W tym przypadku osoby, których nie znam i one nie znają mnie, po prostu wykorzystały pretekst do napisania sobie newsa, nabicia kilku odsłon i pokazaniu się w roli ekspertów, którymi nie są, bo bladego pojęcia o sprawie nie mają – tego czasopisma, jak i rynku prasy drukowanej w Polsce w ogóle. Najwspanialsze praktyki polskiego „dziennikarzenia” występują również na naszym growym poletku. Dla mnie to niesmaczne, ale autorom newsa życzę wielu odsłon, bo to w końcu ich zarobek.