Do fanów twórczości Uwe Bolla nie należę, biorąc jednak pod uwagę liczbę nakręconych przez niego adaptacji gier komputerowych, nie mogę go lekceważyć. Część jego filmów jest mierna, inne beznadziejne – a mimo to tworzy dalej. Przysłowie mówi, że ludzie uczą się na własnych błędach. Czy dotyczy to również Niemca?
Boll przede wszystkim nakręcił dobry biznes. Jeszcze kilka lat temu machinacje podatkowe pozwalały mu zarabiać na klapach własnych filmów – brak talentu reżyserskiego tylko mu w tym pomagał. Tak samo jak łasi na pieniądze twórcy gier, którzy bez większych wyrzutów sumienia sprzedawali mu prawa do kolejnych znanych marek. W ten sposób powstało „House Of The Dead” po obejrzeniu, którego naprawdę byłem bliski stania się zombie, „Alone In The Dark”, w którym Christian Slater udowodnił, że jego kariera aktorska nie tylko się skończyła, ale nigdy nie istniała, czy „BloodRayne”, gdzie Ben „Ghandi” Kingsley pokazał jak dla (marnych) pieniędzy potrafi zagrać wszystko.
Za najciekawszą z produkcji Bolla uważałem dotąd „Postala”, ponieważ z ekranizacji tej naprawdę bezmyślnej i pełnej przemocy gry udało mu się zrobić podobnie bezmyślną i pełną przemocy satyrę na współczesne społeczeństwo amerykańskie. Dzieło to może nie jest wybitne, ale dobrze nakręcone, ciekawie zagrane i przede wszystkim zabawne. Po „Postalu” zacząłem się zastanawiać: czy to możliwe by Uwe z kolejnymi swoimi filmami coraz lepiej (czyli w ogóle) uczył się fachu reżyserskiego? Teraz, gdy widziałem „Far Cry”, nie mam wątpliwości, że tak!
Wydany w 2004 roku shooter „Far Cry” opowiadał historię Jacka Carvera, byłego najemnika zajmującego się wożeniem turystów po tropikalnych wyspach Mikronezji, który pewnego dnia trafia na skrawek lądu pełen chcących go zabić żołnierzy oraz krwiożerczych stworów. Fabuła nie była najistotniejsza, bo gra to przede wszystkim przełom technologiczny jeśli chodzi o generowanie dużych obszarów wypełnionych piękną fauną, florą i mnóstwem wrogów. Prawa do ekranizacji tytułu Boll nabył jeszcze przed jej premierą i wielkim sukcesem komercyjnym – miał więc niezłego nosa. Z komputerowego wzorca wykorzystał postaci oraz zarys fabuły. Niski budżet nakręconego w 2008 roku filmu nie pozwolił jednak na zdjęcia w tropikach, dlatego akcję przeniesiono na wybrzeże Kanady. Grany przez Tila Schweigera Carver zostaje wynajęty przez piękną dziennikarkę by zawieść ją na wyspę, gdzie – wedle jej informatora, wujka Maksa – prowadzone są tajne badania wojskowe. Wuj, przy okazji dawny kolega Carvera, nie kłamie – w ochranianym przez najemników kompleksie szalony doktor Krieger pracuje nad skonstruowaniem idealnego żołnierza.
Eksperymenty oczywiście wymykają się spod kontroli, zmutowane maszyny do zabijania mordują wszystkich wokoło a Krieger próbuje ratować się ucieczką. Wcześniej jednak na ekranie możemy zobaczyć cały szereg interesujących scen akcji oraz sporo komedii. Największą bowiem zaletą „Far Cry” jest humor. Pierwsze trzydzieści minut ogląda się ciężko, są nudne, sztucznie poważne i nadęte. Lżejsze sceny zawdzięczamy wyłącznie Schweigerowi i jego przekomicznemu niemieckiemu akcentowi, którym – po części celowo, po części ze względu na faktycznie słabą wymowę – kaleczy królewską angielszczyznę. Gdy akcja zaczyna się rozwijać, Carver i dziennikarka (grana przez naprawdę ładną Emmanuelle Vaugier) trafiają do leśnej chaty i zaliczają scenę łóżkową, później zaś odnajdują tajne laboratoria, gdzie wpadają w ręce czarnych charakterów. Z każdą kolejną minutą aktorzy zaczynają traktować swoje ekranowe wcielenia z coraz większym luzem. Groteski, dziwnych min, podtekstów i jawnych żartów jest mnóstwo, co ewidentnie jest zasługą Bolla, który na to wszystko pozwolił (a może nawet sam zaplanował).
Film dodatkowo zyskał dzięki niskiemu budżetowi, który nie pozwolił napchać go feriami efektów komputerowych. Wszystkie eksplozje, pościgi i bijatyki bohaterów to zasługa solidnej pracy ekip pirotechnicznych oraz tabunu kaskaderów. Wytwarza się w ten sposób specyficzny klimat c-klasy filmu z początku lat 90-tych, który późnym wieczorem można zobaczyć w Polsacie. Faceci piorą się po mordach, strzelają wokół całą masą ślepaków a co rusz z jakiegoś statysty tryska gustowna fontanna krwi. Gdy przepleść to zabawnym Schweigerem (zwłaszcza w towarzystwie granego przez Chrisa Coppolę Emilia), piękną Vaugier i psychopatycznym Kriegerem (Udo Kier) okazuje się, że dostajemy naprawdę znośny film, na który spokojnie można poświęcić półtorej godziny. Podobnie jak w przypadku „Postala” – wielkie dzieło to nie jest, ale śledzenie wydarzeń na ekranie zapewnia przyzwoitą dawkę lekkostrawnej rozrywki.
„Far Cry” to zdecydowanie największe dotychczas osiągnięcie Bolla i kolejny krok Niemca w stronę zostania prawdziwym reżyserem filmowym. Kto wie, może za kilkanaście lat będziemy mogli powiedzieć, że na naszych oczach narodził się prawdziwy talent? Tym bardziej, że najgorsze najwyraźniej mamy już za sobą…