Film

Zombie, sentyment i trzeci wymiar

Do serii „Resident Evil” mam sentyment – lubię ją i nic na to nie poradzę. Przymykam oczy na drewniane aktorstwo, marną fabułę lub jej zupełny brak, bo nie o to chodzi. Efektowna akcja, potraktowanie tematu z przymrużeniem oka i zombie – a jak są zombie, to jest zabawa.

Do Paula Andersona mam z kolei wielki szacunek jako do świetnego rzemieślnika. Po jego filmach widać, że są stworzone wedle konkretnego zamysłu i konsekwentnie przeprowadzane pod jego dyktando od początku aż po napisy końcowe. Zamysłem tym jest dostarczenie jak największej porcji wrażeń i dobrej rozrywki. Najlepiej Anderson osiągnął to w porywającym „Death Race: Wyścig śmierci”, wcześniej zaś w „Obcy kontra Predator” pomysłowo mieszając dwie popadające w lekkie zapomnienie kosmiczne marki. A co z „Resident Evil”?

Nakręcony w 2002 roku „Resident Evil” nie był pierwszą próbą zekranizowania gry komputerowej przez Andersona – siedem lat wcześniej udało mu się to całkiem nieźle z niegrzeszącym nadmiarem fabuły „Mortal Kombat”. W przypadku „Residenta” wyzwanie było zupełnie innego wymiaru. W kolejnych odsłonach survival horroru rozgrywającego się w świecie opanowanym przez zainfekowane tajemniczym wirusem T zombie, mamy do czynienia z rozbudową, pełną szczegółów fabułą oplecioną wokół nielegalnych eksperymentów korporacji Umbrella.

Z gier Anderson czerpie tylko zarys dla własnej opowieści jednocześnie w umiejętny sposób wplatając w nią mnóstwo smaczków dla graczy. W najnowszym filmie są to chociażby postaci Chrisa Redfielda i Alberta Weskera, czyli główny bohater i jego nemezis z „Resident Evil 5”. Postacią kluczową w kinowych „Residentach” jest jednak odgrywana przez Millę Jovovich Alice. Na planie zdjęciowym pierwszej części między modelką a Andersonem wybuchło namiętne uczucie, sprawiając że z czasem „Resident Evil” stał się dla nich biznesem rodzinnym – on pisze, produkuje i reżyseruje kolejne części, ona (obecnie już żona) gra główną rolę.

„Resident Evil: Afterlife” to luźna kontynuacja opowieści z poprzednich części. Alice w końcu odnajduje Arcadię, ostatnią ostoję ludzkości w świecie całkowicie zawładniętym przez spragnione smaku krwi i świeżego mózgu zombie. Jak łatwo się domyślić, nie wszystko okazuje się takim jakie powinno i to daje przyczynek kolejnym scenom widowiskowej masakry. I to nie byle jakiej, bo trójwymiarowej. „Afterlife” zrobił na mnie największe wrażenie spośród wszystkich filmów w 3D jakie widziałem („Avatara” nie liczę – to w zasadzie animacja komputerowa a nie „film aktorski”). Powodem tego jest wychwalona już umiejętność Andersona do planowania i konsekwentnego pokazywania wydarzeń na ekranie.  Doskonale wykorzystał on możliwości jakie daje trzeci wymiar co rusz sypiąc w widza gruzem, oblewając wodą, zasypując gradem kul, ochlapując rozbryzgującym się mózgiem, czy wybijając widzowi oko wychodzącą z ekranu lufą pistoletu. Początkowa scena demolki dokonywanej przez Alice i jej klony w tokijskiej podziemnej bazie Umbrelli, starcie z potężnych Executionerem pod prysznicami opuszczonego więzienia w Los Angeles, czy wreszcie pojedynek z Weskerem, to tylko niektóre momenty zapewniające w kinie opad szczęki i najzwyklejszą frajdę.

Zabawa jest tym większa, że film nie jest przesadnie poważny – nie brakuje w nim mrugnięć okiem nie tylko do graczy, ale wszystkich zjadaczy popkultury (np. strzelanina ze spowolnieniem czasu pokazująca jak „Matrix” wyglądałby w 3D). Są w „Afterlife” momenty po prostu zabawne, jak w jakiejś parodii kina akcji i właśnie one, wraz z fantastycznie zaprezentowaną w trójwymiarze akcją, sprawiają, że czas w kinie się nie dłuży, oczy od tandetnych okularów męczą jakby mniej niż zwykle a z seansu wychodzimy rozerwani i zadowoleni. Przynajmniej miałem tak ja z całym moim sentymentem do tej serii, tak różniącej się od innych – przeważnie dużo mniej udanych – ekranizacji gier. Innym tak, przynajmniej w tym wypadku, niewymagającym widzom „Resident Evil: Afterlife” polecam.

PS. Tak, w filmie gra „koleś z Prison Break’a” i tak – mocno mu się przytyło. Wentworth Miller wciela się w Chrisa Redfielda.

Zwykły wpis