Film

O 3 minuty za daleko

„Skyline” balansuje pomiędzy widowiskiem a kameralnym filmem o losach grupki ludzi starającej się przeżyć w obliczu inwazji bezlitosnych istot z kosmosu.

Zwiastun jest co najmniej mylący, bo za wielu scen epickiej zagłady ludzkości w „Skyline” nie oglądamy. Nie ma w tym jednak nic dziwnego jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że film kosztował ledwie 20 milionów dolarów i jak na hollywoodzkie standardy – jest straszną niskobudżetówką. Mimo to da się go oglądać.

Fabuła skupia się na Jarrodzie (Eric Balfour) i Elaine (Scottie Thompson), parze z wyraźnymi problemami która przyjeżdża do Los Angeles odwiedzić starego kumpla mężczyzny – aktora i największego gangstera w mieście zarazem, Terry’ego. Cały koncept pada w gruzy już w momencie poznania czarnoskórego „madafaki”, którym okazuje się… potulny jak baranek gwiazdor jednego z amerykańskich sitcomów Donald Faison. Cóż, niski budżet to i kwiatu aktorstwa brakuje, chociaż pozytywnie wyróżnia się znany z „Dextera” David Zayas w roli portiera apartamentowca, w którym rozgrywa się praktycznie cały film.

Wygląda to bowiem tak, że bohaterowie budzą się po całonocnej imprezie. Skacowani zauważają z balkonu apartamentu, że nad Los Angeles zawisły statki obcych przez gigantyczne odkurzacza zasysające do swego wnętrza ludzi. Nie napiszę w jakim celu by nie psuć zabawy, bo w gruncie rzeczy „Skyline” jest właśnie zabawny. Czekająca na ratunek grupa ludzi wypija wszystkie alkohole jakie zostały po bibce, później zaś leci na Red Bullach i nikt nawet nie pomyśli, żeby w obliczu inwazji zrobić jakieś zapasy żarcia, albo chociaż napuścić wody do wanny. Sielanka nie trwa jednak wiecznie, kolejnym osobom puszczają nerwy, w końcu obcy lokalizują też ich „kryjówkę” na dwudziestym którymś piętrze (a wszystko z powodu zepsutej rolety w oknie…). Nagle najważniejszym celem kosmitów staje się złapanie właśnie tych kilku osób w czym w ogóle nie przeszkadza im szturmująca miasto US Army a nawet atak bronią nuklearną.

Cała masa głupotek podważa sens filmu, oglądając który co rusz wybuchamy śmiechem. Podobała mi się jednak ukryta pod tym wszystkim pesymistyczna (realistyczna?) wizja ataku sił z kosmosu wobec których ludzie naprawdę nie mają większych szans. I wszystko skończyłoby się całkiem fajnie – dobrze pomyślaną sceną zabijającą wszelkie nadzieje na przetrwanie pierwszego kontaktu z pozaziemską cywilizacją. Ekran staje się czarny, ale tylko na moment, nie pojawiają się też napisy końcowe. Ktokolwiek wyłożył te marne 20 milionów musiał bowiem uznać, że film za który zapłacił nie może się skończyć źle. I tak powstała trzyminutowa dokrętka o tym jak miłość tryumfuje nawet w obliczu ostatecznej zagłady. Bleee.

„Skyline” lepiej niż w kinie obejrzeć na DVD (wyjdzie taniej). Nieco frajdy i śmiechu zapewni, zwłaszcza oglądany ze znajomymi przy piwie – chociaż nie jestem pewien czy właśnie taki był zamysł i cel twórców tego filmu.

PS. Tymczasem jeszcze w tym roku czeka nas kolejna inwazja obcych na Los Angeles. Film „Battle: Los Angeles” będzie już produkcją wysokobudżetową, którą producenci określają jako „Helikopter w ogniu z kosmitami”. Zapowiada się ciekawie, tym bardziej jeśli jesteśmy fanami tryskającej testosteronem Michelle Rodriguez.

Zwykły wpis